[Naboo] Zawsze znajdzie się większa spluwa
: 07 lis 2021, 00:25
Prędzej czy później, IG-101 i Reise Vremeni docierają z: [Nar Shaddaa] Port Kosmiczny
Z dala od handlowych i przemytniczych szlaków Zewnętrznych Rubieży, w zimnej, obojętnej przestrzeni, którą z rzadka przecinały wścibskie imperialne korwety, dryfował statek. Owa relatywnie średniawych rozmiarów jednostka transportowo-patrolowa unosiła się w kosmosie przy minimalnym poborze energii, ledwo utrzymując w gotowości silniki, a przy życiu – załogę. W tym konkretnym przypadku, ta ostatnia składała się z pilota, kapitana i właściciela w jednej osobie, brodatego jegomościa z zimną puszką taniego, proletariackiego lagera w garści. Umoszczony w skórzanym fotelu mężczyzna spoglądał przez transparistalowe okno kokpitu na upstrzony odległymi gwiazdami przestwór galaktyki, sącząc browar i leniwie kiwając głową w rytm dathomiriańskiego trance-punka rozbrzmiewającego z wewnętrznych głośników smukłej łajby. Wyraz twarzy amatora niszowych dźwięków i prostych trunków zdradzał głębokie ukontentowanie.
Błogość przerwał pokładowy komputer, który odezwał się paroma sekundami ostrego, gitarowego riffu – dżingla zwiastującego nadchodzącą wiadomość tekstową. Brodacz stęknął żałośnie, podniósł się z fotela i stuknął palcem w dotykowy ekran na środku pulpitu sterowniczego. Format świeżo odebranego komunikatu sugerował ogłoszenie z Gildii Łowców. Kapitan przejrzał treść oferty, z największą uwagą analizując liczbę zer w polu „Nagroda”, a także cyferkę, która przed tymi zerami stała.
Każdy szanujący się najemnik miał swoje minimum, a stawka Segghedyna Tresty zaczynała się od pięćdziesięciu kawałków. Kondotier rozłożył się z powrotem w siedzeniu, przymknął oczy zmęczone oglądaniem niskiego honorarium i zaserwował sobie kolejny łyk gorzkiego.
Światło pojedynczej żarówki padało plackiem na ponurą scenę rozgrywającą się w obskurnym, pieczołowicie zdemolowanym i zamkniętym na cztery spusty motelowym pokoju; był to motel tego rodzaju, gdzie nikt nie zadawał zbędnych pytań i nie wzywał policji nawet, kiedy wrzaski i szlochy robiły się nieznośne. Gdyby odgarnąć wstydliwie przysłaniającą świat zewnętrzny roletę, można by zauważyć, że akcja dramatu działa się w getcie dla obcych na jednym z niższych poziomów Coruscant, lub jak kto wolał – Serca Imperium. Okutany beżową, powłóczystą szatą Kaleeshanin trzymał za gardło swoją ofiarę, otyłego ludzkiego biznesmena, kilka godzin temu przemocą wyrwanego z penthouse'u na wyżynach ekumenopolis. Krawędź majchra, którym operował kosmita, złośliwie odkrajała kolejne, dość newralgiczne fragmenty facjaty pucułowatego eleganta.
- Cz-czego chcesz? Mogę załatwić wszystko, p-pieniądze, akcje, d-dzieła sztuki...
Głos zakładnika drżał jak osika na wietrze, co umiarkowanie pomagało mu negocjować ten przykry targ o własne życie.
- P-proszę, na wszystkie świętości, czego chcesz?!
Kaleeshanin szykował się nie tyle do utarcia, ale raczej ujęcia nosa Coruscantczyka, kiedy w jednej z rozlicznych kieszeni jego tradycyjnego przyodzienia zawibrował komunikator.
- P-prochy, tak, mogę ci załatwić każdą chemię! Mam kontakty, z-znam dilera z Rubieży, który...
Zamaskowany humanoid zaczął kroić od nasady tłustego kulfona. Ostrze z chrobotem werżnęło się w chrząstkę i kość, niemal zwierzęcy krzyk rozbił się o ściany ciasnego pomieszczenia.
Niech sobie dzwonią. Teraz trwały inne zabawy.
Patolog zebrał odzież denata we w miarę zorganizowaną stertę i otworzył plastikowy pojemnik, gdzie spoczywała już reszta rzeczy osobistych zmarłego: zegarek, portfel, przeźroczysta saszetka wypełniona ryllem... i brzęczący palmtop. Lekarz podniósł minikomputer i zerknął na rozjarzony ekran. Gungański najemnik. Reef Faas. Nagroda.
Wyglądało na to, że rozciągniętego na stole autopsyjnym Durosa ominie nie lada afera. Doktor wyłączył urządzenie, rzucił je z powrotem na dno pudła i przykrył kompletem wymiętych łachów.
- Kark! Pieprzone czujniki! Nie mogę latać na ślepo!
Krępa Boltrunianka wyskoczyła z kokpitu zauważalnie zaniedbanego Z-95 Headhuntera, uderzając ciężkimi, czarnymi glanami w posadzkę skromnego hangaru w porcie w Bilbousa na Nal Hutta. Z głośnym kliknięciem doczepiła do pasa z narzędziami użyty przed momentem uni-klucz i prężnym krokiem ruszyła w stronę cierpliwego słuchacza swoich żalów, odzianego w ciemnozielony kombinezon, prawie dwumetrowego Ithorianina.
- Nie stać mnie na nowy statek, nie stać mnie na naprawę tego złomu, niedługo nie będzie mnie stać na lądowisko w porcie. Echuta!
Młotowaty siedział przy blacie zawalonym horrendalną ilością przyrządów i materiałów naprawczych, komponentów wyposażenia statku i innych gratów. Do jednej ze swoich dwóch paszcz niespiesznie wlewał kawę z zaśniedziałego termosu. Na widok zbliżającej się koleżanki wyciągnął rękę z datapadem.
- Dostałaś wiadomość. Vex.
Gungański najemnik. Reef Faas. Nagroda.
- Cholera! - Boltrunianka plasnęła dłonią w karbowane czoło. - Trzydzieści tysięcy! Widziałeś to?
- Właściwie. - Ithorianin pokazał ekran swojego komunikatora. - Dostałem taką samą wiadomość. Ma sygnaturę Gildii. Pochodzi od kogoś z dostępami. Ale to ogłoszenie. Nie ma go w intranecie.
- Kark mnie to obchodzi, Jubo! Sam mówiłeś, sygnatura się zgadza, nie pierwszy raz oferta wpada po referencjach na prywatne skrzynki. Wystarczy skasować jakiegoś Gunganina i dostaniemy trzydzieści kafli do podziału! Oczywiście pół na pół, nie będziemy się kłócić. Piętnaście dla mnie na statek, piętnaście dla ciebie na... Na... Cokolwiek tam cię rajcuje.
Dryblas zwany Jubo westchnął w stereo.
- Niech będzie. Jestem dwa miesiące w plecy. Z alimentami.
Boltrunianka raptownie szturchnęła Ithorianina w bark; kawa polała się po zielonym uniformie.
- I w drogę!
Executioner wśliznął się w atmosferę Naboo jak nóż w masło. W porównaniu z toksyczną powłoką Nar Shaddaa, ojczysty glob imperatora Palpatine'a jawił się niczym otoczony lśniącą, złocistą aureolą. Komuś wyraźnie opłacało się przejść na hybrydy.
Informacja o pochodzeniu jaśnie pomarszczonego zbawcy galaktyki była jedną z wielu ciekawostek, jakie pochłonął Reise, przeglądając zasoby Holonetu na wyproszonym od droida datapadzie. Wiele się zmieniło w ciągu ostatnich stu lat. Zakon Jedi poszedł z dymem. Armia klonów wyrżnęła w pień armię robotów. Wielki faszystowski kaleka rozbijał się po galaktyce, pałując dysydentów magicznym czerwonym kijem. „Obyś żył w ciekawych czasach”.
Wampir wstał z fotela i zapukał do drzwi stanowiska pilota.
- Nie było problemów z imperialną kontrolą?
Z dala od handlowych i przemytniczych szlaków Zewnętrznych Rubieży, w zimnej, obojętnej przestrzeni, którą z rzadka przecinały wścibskie imperialne korwety, dryfował statek. Owa relatywnie średniawych rozmiarów jednostka transportowo-patrolowa unosiła się w kosmosie przy minimalnym poborze energii, ledwo utrzymując w gotowości silniki, a przy życiu – załogę. W tym konkretnym przypadku, ta ostatnia składała się z pilota, kapitana i właściciela w jednej osobie, brodatego jegomościa z zimną puszką taniego, proletariackiego lagera w garści. Umoszczony w skórzanym fotelu mężczyzna spoglądał przez transparistalowe okno kokpitu na upstrzony odległymi gwiazdami przestwór galaktyki, sącząc browar i leniwie kiwając głową w rytm dathomiriańskiego trance-punka rozbrzmiewającego z wewnętrznych głośników smukłej łajby. Wyraz twarzy amatora niszowych dźwięków i prostych trunków zdradzał głębokie ukontentowanie.
Błogość przerwał pokładowy komputer, który odezwał się paroma sekundami ostrego, gitarowego riffu – dżingla zwiastującego nadchodzącą wiadomość tekstową. Brodacz stęknął żałośnie, podniósł się z fotela i stuknął palcem w dotykowy ekran na środku pulpitu sterowniczego. Format świeżo odebranego komunikatu sugerował ogłoszenie z Gildii Łowców. Kapitan przejrzał treść oferty, z największą uwagą analizując liczbę zer w polu „Nagroda”, a także cyferkę, która przed tymi zerami stała.
Każdy szanujący się najemnik miał swoje minimum, a stawka Segghedyna Tresty zaczynała się od pięćdziesięciu kawałków. Kondotier rozłożył się z powrotem w siedzeniu, przymknął oczy zmęczone oglądaniem niskiego honorarium i zaserwował sobie kolejny łyk gorzkiego.
*
Światło pojedynczej żarówki padało plackiem na ponurą scenę rozgrywającą się w obskurnym, pieczołowicie zdemolowanym i zamkniętym na cztery spusty motelowym pokoju; był to motel tego rodzaju, gdzie nikt nie zadawał zbędnych pytań i nie wzywał policji nawet, kiedy wrzaski i szlochy robiły się nieznośne. Gdyby odgarnąć wstydliwie przysłaniającą świat zewnętrzny roletę, można by zauważyć, że akcja dramatu działa się w getcie dla obcych na jednym z niższych poziomów Coruscant, lub jak kto wolał – Serca Imperium. Okutany beżową, powłóczystą szatą Kaleeshanin trzymał za gardło swoją ofiarę, otyłego ludzkiego biznesmena, kilka godzin temu przemocą wyrwanego z penthouse'u na wyżynach ekumenopolis. Krawędź majchra, którym operował kosmita, złośliwie odkrajała kolejne, dość newralgiczne fragmenty facjaty pucułowatego eleganta.
- Cz-czego chcesz? Mogę załatwić wszystko, p-pieniądze, akcje, d-dzieła sztuki...
Głos zakładnika drżał jak osika na wietrze, co umiarkowanie pomagało mu negocjować ten przykry targ o własne życie.
- P-proszę, na wszystkie świętości, czego chcesz?!
Kaleeshanin szykował się nie tyle do utarcia, ale raczej ujęcia nosa Coruscantczyka, kiedy w jednej z rozlicznych kieszeni jego tradycyjnego przyodzienia zawibrował komunikator.
- P-prochy, tak, mogę ci załatwić każdą chemię! Mam kontakty, z-znam dilera z Rubieży, który...
Zamaskowany humanoid zaczął kroić od nasady tłustego kulfona. Ostrze z chrobotem werżnęło się w chrząstkę i kość, niemal zwierzęcy krzyk rozbił się o ściany ciasnego pomieszczenia.
Niech sobie dzwonią. Teraz trwały inne zabawy.
*
Patolog zebrał odzież denata we w miarę zorganizowaną stertę i otworzył plastikowy pojemnik, gdzie spoczywała już reszta rzeczy osobistych zmarłego: zegarek, portfel, przeźroczysta saszetka wypełniona ryllem... i brzęczący palmtop. Lekarz podniósł minikomputer i zerknął na rozjarzony ekran. Gungański najemnik. Reef Faas. Nagroda.
Wyglądało na to, że rozciągniętego na stole autopsyjnym Durosa ominie nie lada afera. Doktor wyłączył urządzenie, rzucił je z powrotem na dno pudła i przykrył kompletem wymiętych łachów.
*
- Kark! Pieprzone czujniki! Nie mogę latać na ślepo!
Krępa Boltrunianka wyskoczyła z kokpitu zauważalnie zaniedbanego Z-95 Headhuntera, uderzając ciężkimi, czarnymi glanami w posadzkę skromnego hangaru w porcie w Bilbousa na Nal Hutta. Z głośnym kliknięciem doczepiła do pasa z narzędziami użyty przed momentem uni-klucz i prężnym krokiem ruszyła w stronę cierpliwego słuchacza swoich żalów, odzianego w ciemnozielony kombinezon, prawie dwumetrowego Ithorianina.
- Nie stać mnie na nowy statek, nie stać mnie na naprawę tego złomu, niedługo nie będzie mnie stać na lądowisko w porcie. Echuta!
Młotowaty siedział przy blacie zawalonym horrendalną ilością przyrządów i materiałów naprawczych, komponentów wyposażenia statku i innych gratów. Do jednej ze swoich dwóch paszcz niespiesznie wlewał kawę z zaśniedziałego termosu. Na widok zbliżającej się koleżanki wyciągnął rękę z datapadem.
- Dostałaś wiadomość. Vex.
Gungański najemnik. Reef Faas. Nagroda.
- Cholera! - Boltrunianka plasnęła dłonią w karbowane czoło. - Trzydzieści tysięcy! Widziałeś to?
- Właściwie. - Ithorianin pokazał ekran swojego komunikatora. - Dostałem taką samą wiadomość. Ma sygnaturę Gildii. Pochodzi od kogoś z dostępami. Ale to ogłoszenie. Nie ma go w intranecie.
- Kark mnie to obchodzi, Jubo! Sam mówiłeś, sygnatura się zgadza, nie pierwszy raz oferta wpada po referencjach na prywatne skrzynki. Wystarczy skasować jakiegoś Gunganina i dostaniemy trzydzieści kafli do podziału! Oczywiście pół na pół, nie będziemy się kłócić. Piętnaście dla mnie na statek, piętnaście dla ciebie na... Na... Cokolwiek tam cię rajcuje.
Dryblas zwany Jubo westchnął w stereo.
- Niech będzie. Jestem dwa miesiące w plecy. Z alimentami.
Boltrunianka raptownie szturchnęła Ithorianina w bark; kawa polała się po zielonym uniformie.
- I w drogę!
*
Executioner wśliznął się w atmosferę Naboo jak nóż w masło. W porównaniu z toksyczną powłoką Nar Shaddaa, ojczysty glob imperatora Palpatine'a jawił się niczym otoczony lśniącą, złocistą aureolą. Komuś wyraźnie opłacało się przejść na hybrydy.
Informacja o pochodzeniu jaśnie pomarszczonego zbawcy galaktyki była jedną z wielu ciekawostek, jakie pochłonął Reise, przeglądając zasoby Holonetu na wyproszonym od droida datapadzie. Wiele się zmieniło w ciągu ostatnich stu lat. Zakon Jedi poszedł z dymem. Armia klonów wyrżnęła w pień armię robotów. Wielki faszystowski kaleka rozbijał się po galaktyce, pałując dysydentów magicznym czerwonym kijem. „Obyś żył w ciekawych czasach”.
Wampir wstał z fotela i zapukał do drzwi stanowiska pilota.
- Nie było problemów z imperialną kontrolą?