Księżyc uderzająco podobny do Coruscant. Jedno z tych miejsc, gdzie krezusi byli najbardziej wywyższeni nad pospólstwo; i to sensie dosłownym.
Najbogatsi zajmowali najwyższe piętra wielkich megawieżowców, ciesząc się prawdziwym światłem gwiazdy układu i świeżym, starannie filtrowanym powietrzem. Najbiedniejsi natomiast żyli dosłownie powietrzem, a raczej jego nędzną, zanieczyszczoną namiastką zalegającą głębokie kaniony między wielkimi budowlami, gdzie nigdy nie docierało naturalne światło.
I to właśnie na takich, ciemnych, brudnych, śmierdzących, zaśmieconych, oświetlonych przede wszystkim krzykliwym, kolorowym światłem neonów okolicznych szynków i barów, gdzie serwowano tani, rozcieńczony alkohol, ulicach musiała wylądować młoda Haren Ortis. Nie żeby los/Moc/siła wyższa miały coś do niej, albo posłały ją tam za karę. Co to to nie. Taka była po prostu naturalna kolej rzeczy. Wszystkie drogi prowadziły do Podmiasta. Zwłaszcza wszystkie drogi tych, którzy nie mieli dość kredytów imperialnych albo znajomości, żeby wspiąć się w lokalnej drabinie społecznej wyżej. A w tej grupie społecznego dna znajdowali się niemal wszyscy uchodźcy, uciekający przed nowym reżimem, który panoszył się w reszcie "cywilizowanej" galaktyki.
Złośliwy mógłby powiedzieć: Z deszczu pod rynnę. Z wygodnej świątyni na pole bitwy. Z pola bitwy do slumsów. Nie trzeba było zresztą być nawet złośliwym. Młoda kobieta niekiedy sama zadawała sobie to pytanie: Jak właściwie do tego doszło? Jak (i dlaczego) znalazła się w tym, zapomnianym przez wszystkich, rynsztoku galaktyki? I co właściwie powinna teraz zrobić?
Jej rozmyślania, przybierające bardziej formę żalenia się nad samą sobą i sytuacją, w której się znalazła, przerwał Rodianin, który dosłownie wyleciał z drzwi lokalu, który dziewczyna właśnie mijała. Rzeczony osobnik przefrunął tuż przed nią i poturlał się po ulicy przy lądowaniu. Z wnętrza, na pożegnanie, dał się słyszeć tubalny głos:
- Żebym cię tu kung już w tym przybytku więcej nie zobaczył!