- Hm.
Milczący żałobnie Abednedo przeczłapał po opuszczonym trapie wejściowo-wyjściowym Kruka i skierował się do zajętego przez Astarith transportowca. Kobieta ze współczuciem poklepała rebelianta po plecach, starając się przy okazji nie odstrzelić mu łopatek uparcie dzierżonym w dłoni DL-44. Drugą, zbrojną w inny blaster łapą wskazała humanoidowi jeden z kilku foteli w kokpicie Mobqueta.
- W sumie mogę odłożyć gnaty. Już raczej nikt się nie zbierze, żeby nam dowalić. - jak powiedziała, tak zrobiła, po czym zdjęła też hełmową część skafandra i przetarła zroszone potem czoło. - Śmierć na polu bitwy nie jest taka zła. Na pewno lepsza niż rak, albo, na przykład, kiedy szafa na ciebie w domu spada, jak są wstrząsy. Wiesz, jak się zapomniało mebel do ściany przyczepić.
- Ktoś będzie musiał powiedzieć jego matce. Ch-chyba ja? Razem byliśmy od rekrut--
- Kelen! Wziąłeś te thermexy podpiąłeś na czas czy na detonator? W każdym razie, wypadałoby, żeby to pierdolnęło jakoś w tym momencie, akurat, jak będziemy odlatywać.
Najemniczka spojrzała na coraz bardziej szarzejącego z rozpaczy Azno. Jego oczy tryskały wręcz wyrzutami. Aż ciężko było się gapić na ten koślawy pysk.
- Nienienienienie, spoko, jednym uchem cię cały czas słucham. - pokazała, że, faktycznie, tylko w jednej małżowinie trzymała słuchawkę komunikatora. - Mów sobie, mów. Ja tu wszystko ogarniam.
- Znaczy, tylko się z-z-zastanawiałem, kto powin--
- A w zasadzie to gdzie teraz lecimy? Po wypłatę, w sensie. Nie to, żebym jakoś olewała twoją stratę i tak dalej, coś chciała się jak najszybciej nachapać kredytami, ale, swoją drogą, jako drugi pilot, moją powinnością jest wklepanie współrzędnych, no i wiesz... Skoro te całe wasze stocznie w Leritorze diabli wzięli...
Cierpliwie poczekała półtorej sekundy na odpowiedź kosmity.
- Gdzie po pieniądze?
Purrgile dryfowały. Na pozór - spokojnie. Wewnątrz jednakże, w głębi ich pulsujących energią serc, tliła się pewna ekscytacja.
Do tej pory bywało tak, że wystarczyła obecność zaledwie jednego śmiałka ze stada, by sprowokować do plucia ogniem rozłożone wokół krateru metalowe bestie. Ci wściekli, skąpi dręczyciele z nikim nie chcieli dzielić się pysznym surowcem. Woleli krzywdzić i straszyć.
Ale dziś było inaczej. Całe stado bez żadnych przeszkód zdołało zebrać się wokół asteroidy. Bez żadnych ataków. Bez żadnej przemocy.
Z przepływającą przez drżące macki radością, zwierzęta obserwowały rozdarte na strzępy truchła zazdrosnych strażników Clouzonu. Nie wiedziały, czemu akurat tego dnia zaczęła sprzyjać im fortuna, lecz tak naprawdę wcale ich to też nie obchodziło.
Liczyła się szansa na ucztę. Wreszcie. Po tylu tygodniach. Miesiącach. Po takim wielkim głodzie.
Tylko prawdziwe potwory mogłyby odebrać im tę nadzieję tuż sprzed ich ogromnych, fioletowo-żółtych nosów. Wysadzić to wszystko w jasną cholerę.
No cóż. Misja to misja.